zanim nadejdą święta postanowiłam odczarować kilka dań, za którymi, delikatnie mówiąc, nie przepadam. numer jeden horrorów wśród dań wigilijnych należał od zawsze do kompotu. jego specyficzny aromat z perspektywy dziecka opisywałam w anegdotce radiowej. obie z siostrą szczerze go nie znosiłyśmy i z radością powitałyśmy, gdy w pewnym momencie pojawił się kisiel żurawinowy.
a do odczarowywania podeszłam taktycznie 😉 na początek zaczęłam pracować nad skojarzeniami. zamiast wspomnień traumatycznych przywołałam zapach dymu ogniska, który bardzo lubię, nawet jeśli na mnie zawiewa go wiatr. jak już byłam pewna, że zniosę tę próbę to przeszłam do kolejnego etapu, czyli kupowania owoców. miesiąc przed wigilią najwięcej problemu było z kupieniem gruszek. wszyscy sprzedawcy zapowiadali ich pojawienie się na tydzień przed świętami. ale w końcu ktoś się wyłamał. potem morele mi dwa razy zjadło dziecko. a porto jakoś samo wyszło 😉 ostatecznie jednak się udało.
przed dodaniem alkoholu, dałam dziecku do spróbowania samego kompotu. napój nie spotkał się z uznaniem, czyli do tego smaku jednak trzeba dorosnąć. a dla dorosłych taka wersja grzańca bardzo odpowiadała.
kompot z suszonych owoców z porto
- po 20 dkg owoców suszonych: śliwki (najlepiej wędzone), jabłka, morele*
- 2 wędzone gruszki,
- 1/4 szklanki cukru,
- 1 laska cynamonu
- 2 gwiazdki anyżu
- 4 goździki
- 3/4 szkl. porto
owoce moczyć w 1,5-2 l wody przez 2 godziny. dodać cukier i przyprawy, gotować na małym ogniu aż owoce będą całkiem miękkie. wlać porto i podgrzać, nie doprowadzając do wrzenia. przecedzić i pić na gorąco, jak grzaniec lub schłodzić.
* użycie innych owoców wg mnie specjalnie nie zmieni smaku, a kolor jest i tak taki… sobie 😉