To nie pierwsza edycja tego smakowitego wydarzenia, ale wiele osób nie tylko w nim nie uczestniczyło, ale nawet nie słyszało. Podstawowym warunkiem uczestnictwa jest po prostu lubienie chodzenia do restauracji. Nie baru samoobsługowego, nie budki z kebabem, czy foodtrucka, ale do normalnej restauracji. Wydawałoby się, że nie ma problemu ze spełnieniem tego kryterium. Ale gdy widzę reakcje z pogranicza paniki, gdy o tym mówię, to zastanawiam się, o co chodzi. I podejrzewam, że zasadniczo chodzi o nieobycie.
Restaurant week pozwala na nieinwazyjne lekcje…
Ustalone z góry menu nie wywołuje popłochu nieznajomością dań i niewiedzą, co do czego pasuje. Cena jest również ustalona z góry. Nawet czas jaki mamy na posiłek jest określony – 90 minut, co przy daniach przygotowywanych na bieżąco jest bardziej ćwiczeniem dla kuchni, niż gości 😉
Wiosną wybrałam się z koleżanką do Tychów do restauracji Kaya Sushi. Nie wiem, czy było tyle rezerwacji na późniejsze godziny, czy po prostu restauracja świeci zwykle pustkami, ale oprócz nas nie było nikogo. Dopiero pod koniec naszego czasu pojawili się następni restaurantweekowicze. Plusem tej sytuacji było to, że kelner miał czas z nami porozmawiać, a nie tylko dostarczyć talerze.
Do wyboru były dwa menu. Pierwsze jako przystawkę miało pieczonego halibuta w panko. Podanego w formie futomaki z sosem cytrynowym, majonezem i oshinko oraz dwie krewetki black tiger. Zwinięte w formie uramaki obłożone awokado z majonezem i ostrym sosem, nazywające się „green dragon”.
Daniem głównym były gyoza, czyli pikantne pierożki z łososiem podawane z tajskim sosem.
A na deser „miętowa poezja” – panna cotta miętowa, podana z białą czekoladą (to to coś w truskawkowej polewie).
Drugie menu w ramach przystawki miało „Sake Yiru” – pikantną zupę łososiową, zabielaną śmietaną z dodatkiem kiełków fasoli mung i świeżym imbirem. Daniem głównym było „Show Teppanyaki”, czyli ryż z warzywami, udziki (nie wiem czemu się to nie nazywało udka…) z kurczaka po japońsku oraz krewetkę w panko.
Na deser płonące banany podane z gałką lodów, widoczne na zdjęciu z panna cottą. Niestety nie płonęły w momencie podania. Ale gdy kucharz je podpalał buchnął niesamowity ogień.
Wybrane menu nie obejmuje napoi, więc dokupuje się je na miejscu. Na początku był specjalny aperitif, a na koniec, żeby pozostać w klimacie wzięłam sobie do deseru jaśminową herbatkę.