jura krakowsko-częstochowska to dla mnie miejsce przyciągające jak magnes. mogę tam wracać o każdej porze roku, choćby na kilka godzin. zaraziłam się tym miejscem, jak wczoraj wyliczyłam, ponad 20 lat temu. i teraz zarażam nim swoje dziecko. nic więc dziwnego, że pierwsza propozycja dotycząca miejsca spędzenia tegorocznej majówki dotyczyła właśnie jury. dla odmiany wybrałam okolice zamku olsztyn, gdzie relatywnie najmniej razy byłam 😉
jeśli ktoś nie wie, co tam można robić, to zasadniczo opcje są trzy. pierwsza oglądać zamki i warownie. przy czym jest to dla mnie najmniej atrakcyjna opcja, bo znaczna część z nich to tylko już kupa kamieni, a kolejna to nowoodbudowane przekształcone w ultrakomercyjne centra konferencyjne. btw. kiedyś ambitnie postanowiliśmy zwiedzić wszystkie. pogoda była średnia, więc piesza wędrówka odpadła i pojechaliśmy samochodem. zrobiliśmy to w jeden dzień! wracając do tematu spędzania czasu na jurze, to drugą opcją jest wędrowanie. klasyczne z plecakiem i namiotem lub spacerowe po obiedzie. a trzecim oczywiście wspinanie się po skałkach.
widząc te młode sosenki właśnie zaczęłam liczyć, kiedy byłam tam po raz pierwszy. i ewidentnie mi wyszło, że wtedy ich jeszcze tam nie było wcale. widoki były nie ma co ukrywać lepsze. z daleka wiadomo było, czy jest sens leźć w kierunku jakiejś skałki, czy też już jest okupowana przez inną ekipę.
jednak nawet po 20 latach można znaleźć miejsca jeszcze nie odkryte. tym razem był to kamieniołom Kielniki. na szlaku spotkaliśmy 2 ekipy błąkające się w jego poszukiwaniu. na mapie był umieszczony mniej więcej nigdzie 😉 gps się zgubił, a my mało co nie zrezygnowalibyśmy z jego poszukiwania, gdybyśmy nie trafili na ciekawą ścieżkę, która zupełnie przez przypadek zawiodła nas do punktu widokowego akurat na kamieniołom.
odwracając się w przeciwną stronę można było zobaczyć nad czubkami drzew ostańcowe wzgórza Biakło (po lewej) i Lipówki (po prawej).
pomału zmierzam do wątków kulinarnych, bo oprócz paśnika i lizawki dla zwierząt widzieliśmy zupełnie atrakcyjne dla ludzi polany pełne kwitnących poziomek.
widok smardza rzucił nas na kolana bez przenośni 😉 oczywiście w celach fotograficznych, bo mitrówka półwolna, jak wszystkie inne smardzowate są w Polsce pod ochroną, ale na Słowacji już nie, więc jakby co to tam można poszaleć ze zbieraniem.
oczywiście musieliśmy przetestować nowy nabytek. miejsc do rozpalenia ognisk, czy grilla na jurze nie brakuje. potrzebny jest zawsze zdrowy rozsądek, w końcu to teren mocno zalesiony. przy okazji „podziwiałam” też determinację niektórych do poszukiwania idealnego miejsca pod grill i podjeżdżanie samochodami praktycznie na wszystkie możliwe wzniesienia.
przepisy na to co jedliśmy grillowanego będą przy okazji, ale dużo ciekawszą opcją wydaje mi się dzika kuchnia, w wersji nie tylko dla survivalowców. w najbliższych dniach zachęcę Was do poszukiwań dzikiego szczawiu. szczawiówka na nim ma zupełnie inny smak, niż taka na szczawiu konserwowanym solą.
spróbowania, jak smakuje pokrzywa…
i uparcie zwalczanego na wszystkich trawnikach mlecza 😉
ja się odważyłam, w dodatku nakarmiłam tym rodzinę i nie żałuję! przy następnym wypadzie już śmielej poszukam innych nowinek.