Ziemiomorze, Ursula K. Le Guin, Wyd. Prószyński i S-ka, 2013
Z zaczęciem czytania „Ziemiomorza” miałam straszny problem, bo zanim dotarłam do książki, to obejrzałam film produkcji japońskiej „Opowieści z Ziemiomorza”, mający wydawałoby się dobrą rekomendację, bo nominację do najlepszego filmu animowanego Japońskiej Akademii Filmowej. Nie jestem jakąś fanką anime, a po obejrzeniu „Ruchomego zamku Hauru”, obiecywałam sobie, że więcej czasu na ten gatunek marnować nie będę, no ale „Opowieści…” skusiły mnie swoim plakatem. Pomyślałam, że skoro na plakacie jest tak piękny rysunek, to pewnie tym film sobie zasłużył na nominację i nie będzie taki schematyczny w warstwie wizualnej. Jakżeż się pomyliłam! Do tego scenariusz też nie rzucał na kolana. Wcale się nie dziwię, że Ursula Le Guin, po jego obejrzeniu nie kryła oburzenia, bo i moja refleksja była jednoznaczna “no durne to takie, że o matko”. Nie sprawdzałam, czy scenariusz trzyma się oryginału, czy jest swobodną fantazją na temat, raczej czym prędzej starałam się o nim zapomnieć.
Jednak książka wróciła wraz z artykułem o Le Guin dla „Wysokich Obcasów”, z którego nie dość, że dowiedziałam się, że jej twórczość literacka nie ograniczała się jedynie do pisania powieści – tworzyła również wiersze. Że jej popularyzatorem w Polsce był Stanisław Lem! I że była feministką. I że wśród jej przodków znaleziono Polaka! I wtedy w moim czytniku znalazło się miejsce dla całego cyklu „Ziemiomorze”, ale nadal było tyle innych książek pilniejszych do przeczytania. W ubiegłym roku właśnie w okolicy stycznia-lutego np. podążałam tropem Oscarowym, czyli czytałam pierwowzory literackie nominowanych filmów. W tym roku pewnie bym ten manewr powtórzyła, ale życie samo napisało swój scenariusz i 22 stycznia 2018 roku Ursula Le Guin zmarła, a ja akurat zastanawiałam się, po jaką książkę sięgnąć.
fot. Jack Liu
Nie napiszę, że mnie urzekły już pierwsze słowa. Stanisław Barańczak, którego tłumaczenie tak zachwyciło Lema, jak dla mnie tłumaczył zbyt zachowawczo. Brakowało mi emocji, zwłaszcza, że akcja nie jest też dramatycznie szybka. Kolejnym tłumaczem był Piotr Cholewa. U tego z kolei podejrzewałam jakąś ułomność w tłumaczeniu zdań złożonych. Gdybym miała ten cykl w pojedynczych książkach, to na tym etapie, już bym podziękowała. Ale, że zgromadzone w jednej publikacji, to siłą nawyku poszłam dalej i trafiłam na kolejnego tłumacza – Paulinę Braiter. Ona tłumaczyła również pozostałe części cyklu i jej tłumaczenie nieodarte z emocji spowodowało, że finał historii nielicho mnie wzruszył.
Nie da się w kilku zdaniach streścić o czym jest książka, bo nie o przygody i magię w niej chodzi. Ktoś napisał, że to powieść o dojrzewaniu, i są to bardzo trafne słowa. Ja bym dodała jeszcze, że również o konsekwencjach każdego czynu.
Przy tej lekturze skojarzyły mi się dwie inne – „Władca Pierścieni” i „Gra o tron”. Tolkiena przebrnęłam z bólem, R.R. Martina łykałam nocami. Obie doczekały się doskonałych ekranizacji. Chciałabym i takie „Ziemiomorze” obejrzeć.