zapowiadało się nieźle – wolna sobota, piękna pogoda i festiwal kulinarny. niezwykłość festiwalu podsycano drobiazgami w stylu „wejście tylko z zaproszeniami” i hasłami: live cooking, food carving, barmańskie show, warsztat piwny i kuchnia molekularna.
gdy dotarliśmy na miejsce po 13-tej, witały nas karteczki „zapraszamy za 15-30-40 minut”. wolontariusze kierowali wszystkich do auli. na scenie dwaj pajace, przepraszam, konferansjerzy, wykonując dziwne podskoki głośno (za głośno) witali przybyłych. nic to, taki trend mam wrażenie… ale w końcu dowiedziałam się jaki jest rozkład jazdy festiwalu: o 13.30 pani o zdrowym żywieniu, coś po środku, a w okolicach 18.00 warsztat piwny i kuchnia molekularna (już wiedziałam co mnie ominie, bo niestety spędzenie 5 godzin na korytarzu uczelni pomiędzy kolejkami to dla mnie niespecjalna rozrywka). uczciwie przyznaję się, wytrzymałam na wykładzie 15 minut (śniadanie najważniejszym posiłkiem dnia, posiłki co 3 godziny, bla, bla). może coś on wniósł do lokalnych zwyczajów żywieniowych zebranych. jednak średnio rozgarnięty bloger kulinarny i każda osoba, którą interesuje, żeby na talerzu było nie tylko ślonsko rolada i kluski, już dawno tę tajemną wiedzę posiadła.
wyszliśmy tylnym wyjściem i tam natknęliśmy się na bezpretensjonalny smalec z ostrymi ogórkami. dziecko skręciło do dziecięcego kącika, a my poszliśmy zasmakować czegoś nowego licząc, że większość na tej auli utknęła. no niestety… smakowaliśmy przede wszystkim to co nas ominęło w latach 80-tych, czyli czekanie w kolejkach, na końcu których czekała kartka „zapraszamy za 15-30-40 minut”.
do ładnych rzeczy z pewnością należy zaliczyć pokaz barmański. panowie nie bawili się w karteczki, tylko mieszali i mieszali.
sympatyczna była produkcja węgierskich kurtoszy, która też trwała bez przerw. na więcej zdjęć z przygotowania tego ciasta zapraszam na facebook
do mniej ładnych należało stoisko z przepięknymi babeczkami, które były tylko do oglądania, bo zjedzenie przewidziano po godzinie 18.00. zwiedzający jak odstali swoje w kolejce, to dostawali już nie tak ładne minibabeczki i lizaki.
mniej ładne było też stoisko, na którym dzielono pierogi na pół.
gotowania na żywo doświadczyłam w zakresie słownym – kucharz zapowiedział eskalopki z serem korycińskim o bliżej nieokreślonej godzinie. temu stoisku towarzyszyły stoliki z nakryciem na jedną osobę i z bardzo ciekawie wyglądającym daniem (zdjęcie powyżej). aczkolwiek dowiedzenie się, co to już mi się nie powiodło. barierą między stoiskiem, a stolikami była… KOLEJKA po kawę (stoisko obok).
zastanawiałam się, jaki był cel tego festiwalu. 6 godzin wykładów dla bliżej niesprecyzowanego odbiorcy? to gratka dla wyjątkowych fanatyków. raczej promowanie lokalnych restauracji, zwłaszcza, że zwykłe zaproszenia dostępne były głównie z sosnowieckich restauracjach.
na śląsku za wiele imprez kulinarnych się nie odbywa, jak już to raczej dołączane są do innych, głównie plenerowych. tym bardziej więc dziwi mnie, że organizator nie pomyślał o włączeniu w tę imprezę śląskiej blogosfery kulinarnej w innym wymiarze, niż na jednym warsztacie.
w trakcie festiwalu rozmawiałam z kilkoma spotkanymi blogerami. jakoś nie byli szczególnie zachwyceni tym co im zaserwowano. natomiast dziś w rozmowie z uczestniczką warsztatów foto wyszło, że po 15 było mniej ludzi i wystawcy sami częstowali zwiedzających.
przy okazji tak jakoś naszło mnie, że nie jestem już zainteresowana rzeczami, które są dla wszystkich, czyli tak naprawdę dla nikogo. początkujący nie zrozumie poziomu zaawansowanego, a zaawansowany będzie się nudził na podstawach. i to dotyczy nie tylko kuchni. a jeśli chcesz ściągnąć na swoją imprezę i tych i tych, to jasno im powiedz, co na nich specjalnie czeka. wiem, że wtedy od organizatora wymaga się więcej, ale dzięki takim rzeczom buduje się swoją markę.