nie przepadam za octem spirytusowym, jako głównym składnikiem zalewy czegokolwiek. więc automatycznie marynowane śledzie nie łapią się również do grona ulubionych potraw. ale jeśli są w słodkiej marynacie ze sklepu na L lub na I, to mogę je zjeść bez większego bólu. przed świętami jednak nie mogłam znaleźć takich w wiśniowej zalewie, która co prawda wiśniami nie smakowała, ale miała stosowny kolor. przejrzałam więc regał z książkami kucharskimi. wyciągnęłam broszurkę „wigilię polską” z 84 roku i znalazłam przepis, który nadawał się do przetestowania, a przy okazji uszczęśliwiał domowych fanów kwasot.
śledź po węgiersku
0,5 kg śledzi solonych, pół szklanki octu winnego, listek laurowy, po kilka ziarenek ziela angielskiego i pieprzu, kieliszek wytrawnego czerwonego wina, ćwierć łyżeczki cukru (może być więcej), łyżka koncentratu pomidorowego, łyżeczka słodkiej mielonej papryki, 3 łyżki oleju, 1 cebula
przygotować marynatę: do octu dolać pół szklanki wody, zagotować z przyprawami. gdy wystygnie dodać wino, koncentrat, paprykę i olej. pokrojoną w plasterki cebulę sparzyć na sicie. wymoczone (jeśli były bardzo słone) śledzie pokroić na kawałki. układać w słoju warstwami, przekładając je cebulą. zalać marynatą. zostawić min. na kilka godzin, a najlepiej na kilka dni w chłodnym miejscu.